wtorek, 26 lutego 2013

2. One day!

 Była lekko mroźna noc, księżyc świecił mocnym blaskiem, odbijając się od śniegu, który wciąż gęsto padał. Koła autobusu zaskrzypiały na ubitym śniegu, pojazd zatrzymał się powoli i drzwi otworzyły się. Michaeł wyskoczył prędko na oblodzony chodnik pięknej o tej porze roku, niedalekiej wioski Hartwell. Ruszył miarowym, energicznym krokiem, ulica była pusta, z naprzeciwka tylko zbliżało się dwóch chłopaków, trochę starszych od bohatera. Gdy odległość między nimi zmalała i za parę chwil mieli się wyminąć.
-Patrz, jaki pedał- rzekł jeden z nich, z szyderczym uśmiechem.
Był ogolony na łyso i ubrany w czarny dres, podobnie jak jego towarzysz, roześmiali się szyderczo. Wtedy Michael zrobił coś, czego sądząc po ich minach nie spodziewali się, a mianowicie pozdrowił ich swoim długim, czerwonym z zimna środkowym palcem. Już po chwili żałował tego co zrobił i karcił się w myślach. Dwóch osiłków biegło za nim, zostając daleko w tyle, Michael kochał biegać, dlatego było to oczywiste, że z mięśniami pędzonymi sterydami, to oni go nie dogonią. Przeskoczył przez mur od tyło ogrodu Lexi i po 'pedale' nie było śladu. Osuszył czoło chusteczką i zaczął zbliżać się do wejścia, oknach było widać już spory tłum. Zadzwonił do drzwi, otworzyła smukła dziewczyna, miała blond włosy zaplecione w dwa warkocze, opadające na ramiona, sięgające po pas. Jej jasnozielone oczy zlustrowały Michaela od góry, aż po sam dół. Była ubrana w jasnoróżową krótką zwiewną sukienkę i czarne szpilki.
-Co się tak gapisz stary ośle?- zaśmiała się głośno.
-Zajebiście wyglądasz stara oślico!- śmiali się razem.
-Wchodź, wchodź!- ponaglała.
Wszedł do ciemnego hallu, Lexi wzięła od niego kurtkę i powiesiła na jednym z haczyków. Wziął torbę z podłogi i poszli w milczeniu do salonu, gdzie bawiła się już spora grupka ludzi.
-Widzisz tę blondynkę na kanapie w rogu?- machnęła ręką jakby od niechcenia, by nikt nie zauważył na kogo wskazuje.
-Widzę i co ?- spytał.
-Siedzi już taka smutna chyba ze dwadzieścia minut, przyszła z którymś z baseballistów, chyba się pokłócili czy coś. No serce mi się kraje jak tak na nią patrzę. Zajmiesz się nią? Ja ogarnę gości i do was dołączę ok?- zapytała błagalnym głosem, a w jej oczach można było zauważyć iskierki.
-No dobra zagadam do niej, przecież i tak bym przesiedział z tobą- odrzekł.
Lexi odeszła ucieszona by zająć się coraz to różnorodniejszą i większą grupą gości. Michael korzystając z okazji zrobił jego dwa ulubione drinki, wolnym krokiem podszedł do stolika i położył na nim szklanki, lód zagrzechotał.
-Mogę się dosiąść?- zapytał nieśmiało.
-Jasne...-odburknęła.
-Napijesz się ze mną?- uśmiechnął się i wskazał ręką na szklanki rdzawej whisky.
-Nie mam humoru, co za okropny dzień!- wysyczała ze smutkiem, w tych słowach wyczuć można też było nutkę furii.
-Właśnie dlatego się napijemy, najpierw wszystko mi opowiesz, potem się trochę poznamy!- uśmiechnął się i zrobił minę błagającego szczeniaczka.
-No nie wiem...- zastanawiała się.
-Nie daj się prosić! To wszystko z ciebie spłynie- mówił.
-No dobra! Raz się żyje- uśmiechnęła się szeroko, lecz oczy nadal miała smutne i jakby nieobecne.
Michael rozmarzył się w pięknym uśmiechu dziewczyny i usiadł na kanapie. Dopiero teraz dostrzegł jak jest cudowna, była chuda, miała smukłą twarz i cudowne granatowe wręcz oczy. Rozpuszczone, falowane, blond włosy opadały lekko na ramiona. Wydawało się, że jest tak delikatna, iż tylko dotknięcie rozbije ją na proch, jak porcelanową laleczkę... Ubrana była w czarną lekko prześwitującą sukienkę, przepasaną paskiem, który spleciony był w warkocz ze złotych rzemieni. Podobną do paska miała opaskę na głowie. Na zgrabnych, długich nogach miała czarne lordsy ze złotymi ćwiekami. Pili w ciszy, powoli sącząc swoje drinki.
-Przyniosę coś jeszcze i mi wszystko opowiesz- rzekł chłopak.
Chłopak poszedł do kuchni, a dziewczyna karciła się w myślach za to, że myśli o jego pięknym tyłku.  Michael wszedł do kuchni i zabrał ze stołu po butelce whisky i czystej wódki. Wsadził pod pachę także butelkę coli. Po kilku chwilach znalazł się przy stoliku, gdzie siedziała rozmarzona dziewczyna.
-Właśnie się zorientowałem, że się nie przedstawiłem. Michael Lee jestem!- uśmiechnął się szeroko.
-Effy Levis- odrzekła i wyciągnęła swoją małą chudą rękę.
-To teraz opowiadaj- ponaglał i nalewał whisky do szklanek.
-No, więc dzisiaj mam jeden z tych okropnych dni, gdzie mam ochotę tylko zamknąć się w pokoju i upajać poduszki płynnym smutkiem. Człowieka przytłacza takie fatum, które dąży tylko do tego, by naważyć jeszcze więcej smutku. Najpierw rodzice, że się przeprowadzamy z Londynu na jakieś zadupie Hartfield, czy jakoś tak. Lepiej nie mogli wybrać, czasami chciałabym ich wymienić... W szkole zostałam wyśmiana przy omawianiu projektu o mojej pasji... Tak się starałam... No i przyjechałam tutaj z moim chłopakiem. który już nim nie jest. Chciałam się odstresować, a ten dupek mnie tu przywiózł, żeby powiedzieć mi, że zrywa ze mną dla jakiejś pustej su*i...- tu jej głos się załamał i po policzku spłynęła jedna słona łza, którą chłopak niemal natychmiast otarł zimnym palcem.
-Tak się składa, że rodziców nie mam, mieszkam w Hartfield... A chłopakiem się nie przejmuj, kupa mięśni a mózg jak orzeszek- mówiąc te słowa wyraźnie spochmurniał.
-O Jezu, przepraszam!- wtuliła się w niego, a łzy ciekły jej po policzkach.
-Nie masz za co, w końcu nie wiedziałaś. Oj już nie maż się, bo sobie makijaż rozmażesz!- odpowiedział już znacznie weselej, on też ją utulił i leżeli tak jak starzy, dobrzy przyjaciele.
-Ja tu marudzę na rodziców, a ty ich nie masz w ogóle...- wtuliła się mocniej w tors chłopaka i lekko muskała palcami jego brzuch.
-Takie życie... Możemy o tym nie mówić?- spytał delikatnie.
-To musi być dla ciebie ciężkie...- westchnęła.
-Mówiłaś coś o projekcie, pasji. Co to było?- zapytał nieco żywiej, obejmując Effy w pasie.
 -Pewnie i ty mnie wyśmiejesz... Zrobiłam projekt o koniach, mojej wielkiej miłości, tak skojarzenia, możesz zacząć się śmiać- mówiła to tak, jakby wręcz chciała, żeby się zaśmiał.
-Konie to wspaniałe i tajemnicze istoty. Uwielbiam je, tak jak ty- odpowiedział zaciekawiony.
-U chłopaków to raczej rzadko spotykane. Chociaż... To podniecające- uśmiechnęła się zalotnie.
-Jeździsz gdzieś? Rekreacja, może sport?
-Raczej rekreacja, chociaż od zawsze kręcił mnie sport. Te piaffujące lub skaczące 'maszyny' są cudne. Jeżdżę w stajni koleżanki pod Londynem, czasami wypad gdzieś na zawody, rzadko, ale jednak. A ty?- zapytała i pociągnęła łyk z kolejnej już szklanki whisky.
-Ja?  To, że dostałem pod opiekę sportowe koni w świetnej stadninie, to chyba był bardzo ślepy los. Nic nie umiałem, musieli mi wszystko zaprezentować i wprowadzić w ten sport. Wszystko zawdzięczam wspaniałym właścicielom, którzy nie wiem czemu, ale pomogli mi. Dzięki nim teraz to ja mam w treningu 2 konie, a oni nie muszą już mnie pilnować.
-Czyżby to ta słynna stadnina 'Eveline'?- zapytała.
-Wspaniały obiekt, skąd wiesz o jej istnieniu? Przecież nazwałaś Hartfield 'zadupiem'.
-Od zawsze marzyłam, by kupić stamtąd konia- muskała ręką nogę chłopaka.
Wtedy rozmowę przerwała Lexi, która właśnie skończyła przyjmować gości i dopiero teraz mogła zacząć się bawić. Przyniosła z kuchni przekąski, położyła na stole i usiadła obok Michaela.
-Co to za przytulanie, beze mnie?!- zaśmiała się.
-Jestem Effy Levis- przedstawiła się i wyciągnęła dłoń na powitanie.
-Lexi  Branson- uścisnęła dłoń nieznajomej.
Reszta wieczoru minęła na rozmowach, tańcu i spijaniu przeróżnych alkoholi. Czuli się bardzo pewnie i dobrze w swym gronie. Gdy większość gości zaczęła się już rozchodzić i została mała grupka, która chciała pomóc w sprzątaniu, Effy usnęła na ramieniu przystojnego blondyna, który rozmawiał jeszcze ze swą przyjaciółką. Dostrzegł to, lecz nie robiło mu to żadnego problemu. Ułożył ją na kanapie i wraz z innymi wzięli się z Lexi za sprzątanie. Po pewnym czasie Michael zamówił taksówkę, postanowił że weźmie dziewczynę do siebie.
-Dasz mi jej rzeczy? Wezmę ją do siebie- zawiadomił przyjaciółkę ubierając się i zbierając swoje rzeczy.
-To chyba wszystko. Dzięki że przyszedłeś- pożegnała się i poszła sprzątać kuchnię.
Taksówka przyjechała koło drugiej w nocy, chłopak założył na Effy jej kurtkę, wziął ją lekko na ręce i usadowił w samochodzie. Jechali zaśnieżonymi drogami, powoli zbliżając się do Hartfield. Droga minęła w milczeniu. Bohater zapłacił kierowcy i skierował się w stronę domu. Mając dziewczynę na rękach, otworzył drzwi, co było nie byle wyczynem. Wszedł w ciszy i ciemności po schodach. Ułożył towarzyszkę na łóżku, opiekował się nią tak czule, jakby była niemowlęciem. Powiesił jej płaszcz na krześle, po chwili dołączyła do niego torebka, do której wrzucił numer telefonu, który przed chwilą napisał. Na dole zamknął drzwi wejściowe i gdy napił się soku, poszedł na górę, zrzucił ubranie, ułożył je na skórzanym fotelu i zostając w samych bokserkach, położył się na kanapie w swoim małym saloniku. Po kilku minutach myślenia o dzisiejszym wieczorze, usnął... Mimo iż poszedł spać późno, rano obudził się bardzo wcześnie. Za oknem znów padał śnieg, podszedł do okna, rozsunął zasłony i podrapał się po przyrodzeniu. Zszedł cicho po schodach na dół, zrobił śniadanie, zaniósł je na górę i postawił tacę pełną pyszności na stole. Babcia i Effy jeszcze spały, a on pod kocem pijąc kakao, rozmyślał o niebieskich migdałach. Wtedy zaskrzypiały drzwi i z pokoju obok wyszła rozczochrana, w pomiętej sukience towarzyszka poprzedniej nocy.
-Dzień dobry!- powiedziała zaspanym głosem.
-Cześć! Siadaj, zjesz coś?- wskazał ręką na duży brązowy fotel.
-Ale się wystraszyłam po przebudzeniu, do niczego nie doszło, prawda?- spytała.
-Chyba bym nie spał na kanapie- uśmiechnął się.
-Muszę zadzwonić do domu. Gdzie jest mój płaszcz?
-Na krześle u mnie w pokoju, ale niech przyjadą za godzinę, zdążysz zjeść.
Znów weszła do pokoju i zadzwoniła do rodziców. Michael słyszał, jak tłumaczy się z tego gdzie jest, wychyliła się i spytała o adres. Po kilku chwilach rozłączyła się.
-Przyjadą za około godzinę- powiedziała i usiadła naprzeciwko chłopaka.
-To co? Jemy?- zapytał.
Ona wybrała płatki, a on to tosty z serem i szynką. Jedli tak rozmawiając i śmiejąc się. Michael posprzątał wszystko i zniósł wszystko na dół. Wrócił po kilku dłuższych chwilach.
-Gdzie jest łazienka?- spytała Effy.
- Tamte drzwi- wskazał ręką na szerokie drzwi z pięknym witrażem.
-Przytulnie tu masz- uśmiechnęła się i zniknęła za drzwiami łazienki.
-Dziękuję!- krzyknął.
-Pewnie nie masz mi pożyczyć żadnych ciuchów- usłyszał z łazienki.
-Jeżeli będą odpowiadały Ci moje małe bryczesy i jakaś koszulka to mam- odpowiedział.
-Może być- powiedziała.
Wyjął z szafy owe spodnie, wybrał czarną bokserkę i jakiś sweter. Zapukał do drzwi.
-Wejdź!- podał dziewczynie zestaw.
Stała odwrócona tyłem, tylko w ciemnym staniku i dopasowanych kolorystycznie figach. Miała piękną figurę i wspaniałe wcięcie w talii. Michael wyszedł speszony z pomieszczenia, gdy zauważył że mózg zaczął pompować całą krew do jednego  z członków jego ciała. Usiadł na skórzanym fotelu i otulił się ciepłym kocem. Po kilku minutach Effy wyszła z łazienki.
-I jak?- spytała, obracając się przy tym.
-Pięknie- uśmiechnął się zadziornie.
Godzina minęła bardzo szybko. Rozmawiali, gdy ktoś zatrąbił pod domem. Effy wyjrzała przez okno, gdy się odwróciła miała zniesmaczoną minę.
-Mój ojciec przyjechał. Mógłbyś się mu nie pokazywać, zabiłby mnie chyba w domu, gdyby się dowiedział że spałam u prawie obcego chłopaka.
-Przewrażliwiony tatuś?
-I to jeszcze jak...- odpowiadała, szybko zbierając rzeczy i zakładając płaszcz.
-Współczuję...
-Dzięki za wszystko- rzekła i pocałowała chłopaka w blady policzek.
Zeszli po schodach na dół, Effy założyła w hallu buty i pobiegła do samochodu. Gdy drzwi się zamknęły, Michael zobaczył w przejściu do kuchni babcię z dziwnym uśmieszkiem.
-Widzę, że noc była udana- odwróciła się i weszła do kuchni, śmiejąc się.
-Nic między nami nie zaszło, usnęła w środku imprezy, miałem ją tam zostawić?- zapytał rozbawiony.
-A czy ja coś mówię?
-No niby nic nie mówisz, ale myślisz- odrzekł chłopak.
Wtedy gospodyni odwróciła się i wróciła do swoich obowiązkach. Młodzieniec postanowił  ubrać się. Wybrał bryczesy w kolorze beżowym i czarną bluzę. W hallu założył ciemne termobuty, czarną kurtkę i beżową czapkę skarpetę, których posiadał wszystkie kolory które tylko napotkał. Oznajmij, że wychodzi i po kilku lekkich susach znalazł się na oblodzonym chodniku. Było mroźno, całą okolicę pokrywał całun białego puchu. Chłopak szedł szybko i po kilku minutach podziwiania krajobrazów, dotarł do bram, stajni, gdzie na podwórku krzątało się już kilka osób. Konie dokazywały na padoku, wesoło rżąc. Mirage stąpała elegancko po śniegu, dumnie prezentując swoją próbę zmiany koloru derki. Michael szedł w stronę bramki od padoku gdzie się znajdowała z koleżankami, klacz tylko gdy to spostrzegła, kłusem podreptała do chłopaka. Skobel bramy opadł i otworzyła się, klacz popędziła dzikim galopem w stronę stajni. Stanęła jednak przy meneżu i czekała na bohatera. Dopiero z nim przebywała resztę drogi do stajni, po czym człapała do swojego boksu. Wchodząc można było zauważyć właściciela stajni. Był to chudy, wysoki facet koło czterdziestki. Miał blond włosy i szare oczy. Ubrany w niebieską kurtkę, czarne bryczesy i oficerki. Czasami ktoś złośliwie mówił, że Michael to jego porzucone dziecko, co według chłopaka prawdą nie było. Jednak sam stwierdził że są podobni.
-Cześć chłopie!- przywitał się ciepło pan Marcin.
-Eee... Cześć!- chłopak wyciągnął rękę, lekko się kłaniając.
-Dawno się nie widzieliśmy- uścisnął rękę towarzysza.
-Oj kiedy? W środę? Nie jest źle. Wsiada pan dziś na Mirage?
-Nie krępuj się, nie po to Ci ją oddałem pod opiekę, żeby Ci ją potem wydzierać. Wsiądę może wieczorem.
-Bez pana to bym nie osiągnął nic- uśmiechnął się.
-Ktoś musiał kierować takim talentem, uczeń przerósł mistrza. A tak w ogóle mów mi po imieniu- zaśmiał się.
-Jakoś nie mogę się przyzwyczaić.
-Dobrze nie zajmuje Ci więcej czasu, jak skończysz wpadnij na kawę czy herbatę.
-Ok, do zobaczenia!
Skobel boksu zaskrzypiał podczas otwierania, praca z koniem została ropoczęta od masażu, koń spuścił głowę i widać było błogie rozluźnienie. Potem Michael wziął swój kufer z przeróżnym sprzętem do czyszczenia, wyprowadził konia na korytarz, zdjął derkę w kolorze złotym i wziął się do pracy. Po kilkunastu minutach Mirage lśniła w refleksach zimowego słońca.  Spoglądała z ukosa na chłopaka zadowolonego z pracy, którą wykonał. Wysuszył i rozczesał mokrą od śniegu grzywę i zabrał się do robienia koreczków. Wtedy do stajni weszła Jane, rzuciła suche 'Cześć!'. Michael odpowiedział ciepło i chwilę wodził wzrokiem za dziewczyną, która oporządzała swojego śnieżnobiałego ogiera. Po kilku chwilach seledynowy, ujeżdżeniowy pad leżał na grzbiecie klaczy, dołączyło do niego lśniące siodło. Na nogi zostały założone zielone owijki.  Na szyję powędrowało czarne cordeo. Wyszli ze stajni, mroźne powietrze muskało blade policzki bohatera, czarne futerko konia lekko powiewało. Drzwi od największej hali zaskrzypiały i weszli do środka. Jane rozgrzewała swojego konia.
-Mam nadzieję że nie będę przeszkadzał?- spytał.
-Też mam taką nadzieję- rzuciła zadziorny uśmiech.
Włożył nogę w strzemię i lekkim susem dosiadł klaczy. Ruszyli majestatycznym stępem, okrążyli kilkanaście razy halę by się rozgrzać i po sygnale zaczęli lekko kłusować. Wykonywali przeróżne elementy dresażowe. Po godzinie lekkiego treningu ujeżdżeniowego, chłopak zsiadł, w stajni rozsiodłał Mirage, wziął lonżę, założył jej derkę osuszającą i by ochłonęła spacerował po ośnieżonym terenie stadniny. Często tak robił, lubił spacerować z Mirage i zwierzać się jej, niekiedy miał wrażenie, że ona jedyna go rozumie. Uwielbiał takie momenty, mógł poczuć się szczęśliwy chociaż na moment. Chłonął tę chwilę jak gąbka. Gdy wracali zwróciła uwagę na podłoże na lonżowniku, ponieważ przydałby mu się w pracy z kucem. Gdy klacz już zajadała siano w boksie, chłopak postanowił, że wykona join up z kucykiem, który już pieklił się w boksie. Pokonując problemy z założeniem kantara, dotarli do lonżownika. Quibbler gdy dostrzegł, że jest wolny zaczął galopować  wokoło, robiąc barany tak wysokie jak tylko potrafił. Wtedy stanął i bacznie przyglądał się opiekunowi. Lina przecięła powietrze i zaskoczony konik po rozgrzaniu począł galopować. Michael uważnie obserwował każdy ruch konia, krok i drgnięcie, zmienili kierunek, białas biegł ze spuszczoną głową co było oznaką rozluźnienia, lina świsnęła w powietrzu po raz drugi, już po kilku kołach jedno ucho wysunęło się do przodu. Chwilę potem biała kulka zaczęła ruszać szczękami, jakby coś przeżuwała. Widząc to bohater odwrócił się tyłem do kucyka, kucnął i schylił głowę. Ogier momentalnie stanął, popatrzył nieco zaskoczony swoimi maślanymi ślepkami i nieśmiało podchodził do pleców chłopaka. Chciał doświadczyć więzi z człowiekiem. Gdy dotknął barku chrapami, blondyn powoli wstał i pogłaskał konia po głowie, po czym zaczął powoli chodzić po placyku. Koń stąpał niczym pies za swoim właścicielem. Po chwili przyspieszyli, nadal biegli razem. Robili tak we wszystkich chodach, ćwiczyli zatrzymywanie i ruszanie. Gdy chłopak skończył 'odstawił' Quibblera do boksu i tak jak obiecał poszedł do jednego z trzech saloników, był on Marcina, dlatego obok była siodlarnia i spędzali tam bardzo dużo czasu. Wnętrze było urządzone w stylu vintage, w wystroju dominowało dębowe drzewo i ciepłe tkaniny, przez co pokój ten sprawiał wrażenie bardzo przytulnego. Drewno w kominku głośno skwierczało, po chwili zrobiło się gorąco, Michael zdjął kurtkę i czapkę, pomógł Marcinowi w zrobieniu herbaty i zasiadł na kanapie.
-Jak minął dzień?- spytał towarzysz lekko parząc wargi herbatą.
-Świetnie dziś mi się pracowało, nawet Mirage powoli dopracowuje przejście w piaff.
-No proszę, achillesowa pięta czarnuli.
-Dziś była nieziemska, oczywiście padokowy rytuał musiała odprawić, ale ogółem miodzio!
-A Quibbler?
-Nie robiliśmy nic konkretniejszego, prócz join up.
-Nie żałuję, że tobie powierzyłem moje konie. Traktujesz je jak przyjaciół. Bardzo cenieto co z nimi robisz.
-Dziękuję!- zaśmiał się speszony.
-To ja tobie powinienem dziękować.
Tak mijały minuty rozmowy, gdy spostrzegli która jest godzina, pożegnali się, Marcin umył kubki i rozeszli się. Droga do domu obyła się bez niespodzianek, śnieg znów zaczął lekko prószyć, chłopak zjadł obiad i wieczór spędził z piwem w ręku i laptopem na kolanach. Tak oto zakończył się ten pełen przygód dzień.

sobota, 22 grudnia 2012

1. Beginning...

 Był piątek, godzina 15:07, młody chłopak wybiegł ze szkoły w pośpiechu dosuwając zamek kurtki. Przełożył torbę przez ramię, zaciągnął rześkiego powietrza i ruszył energicznym chodem. Tak, to on Michael Lee osiemnastolatek z małej wsi, przechodząc przez ulicę słyszał jeszcze wyzwiska kierowane w jego stronę. Miał trochę dłuższe włosy ułożone w artystyczny nieład, szare oczy, szczupłą figurę, był jednak umięśniony i niezwykle przystojny. Miał długie, chude i zgrabne nogi. Ubrany był w zielone spodnie, ciemne militarne buty, jasny sweter i czarną kurtkę. W szkole nie miał zbyt dobrej opinii, wieś jak to wieś, dla chłopaków każdy koleś w rurkach to pedał. Dziewczyny zaś uważały go za pociągającego i uroczego... Dziwaka... Choć wcale go nie znały. Jego dom znajdował się na obrzeżach malowniczej wioski Hartfield w południowej Anglii. Żył razem z babcią Helen Lee w małym domku z wypielęgnowanym ogrodem. Dom był niezwykle stary co miało swój urok. Babcia to jego jedyna rodzina. Matki nie znał zmarła zaraz po porodzie, ojciec zostawił ją jeszcze, gdy była w ciąży. Czasami chłopak wyklinał go, a czasami chciał, żeby był... Po prostu był! Po kilku minutach szybkiego marszu, wszedł do domu, od razu zapach pieczonego mięsa uderzył w jego nozdrza , rzucił torbę na krzesło i wziął jedno jabłko z przezroczystej kryształowej patery...
-Idę nakarmić konie!- krzyknął i wybiegł, zanim Helen zdążyła odpowiedzieć. Schował czerwone jabłko do kieszeni i poszedł w stronę domy Miszczuków, mieli oni hodowlę koni sportowych, drugi mąż właścicielki był Polakiem, stąd to nazwisko. Michael zajmował się dwoma prywatnymi końmi pana Marcina. Chłopak wszedł przez żelazną, kutą bramkę, przeszedł przez podwórko i w końcu dotarł do stajni po, której krzątał się tylko któryś ze stajennych, który aktualnie miał dyżur i dzieci właścicielki. Jane chuda dziewczyna o długich ciemnych włosach i śniadej cerze. Miała 16 lat i była dość urodziwą nastolatką. Był tam też także David umięśniony dwudziestolatek o jasnej cerze i równie ciemnych, krótkich włosach jak siostra, był wysoki i szczupły. Oboje spojrzeli spode łba na Michaela, nie darzyli oni go szczególną sympatią. Wtedy jeden z koni wychylił głowę z boksu i przyglądał się ruchom chłopaka. Była to klacz hanowerska o wdzięcznej nazwie Light Mirage . Niezwykle piękna, karej maści, o bujnej grzywie, z ogromną latarnią na pysku i trzema pończochami na nogach, była to klacz chodząca w dużym sporcie, ujeżdżenie GP oraz wysokie klasy skoków. Było to zwierzę o bardzo szlachetnej duszy. Chwilę potem z boksu obok wychylił się biały kuc walijski Quibbler, miał on krnąbrne spojrzenie i długa grzywę zaplecioną w dobierany warkocz. Był to prezent dla dzieci Eveline, czyli właścicielki hodowli, lecz potem podrosły i nie chciały się, nim zajmować, panu Marcinowi szkoda było go sprzedać. Michael rozłożył im w boksach po pół snopka siana a do żłobów nasypał mieszankę, dodał suchy chleb, buraki i jabłka. Po czym wyjął swoje jabłko i siedział trochę przy koniach jedząc je. Wybiegł ze stajni i szybkim krokiem podszedł do drzwi, zapukał mocno i otworzył.
-Konie już nakarmione!-krzyknął.
-Zapamiętam- odpowiedziała Eveline żona Marcina, wychylając się zza kuchennych drzwi. Bardzo dobra kobieta. Miała ciemne hebanowe włosy spięte w koński ogon, zielone oczy i owalną twarz.
-Pana Marcina nie ma?- zapytał.
-Nie, musiał wyjechać na kilka dni. Jaki pan? Przecież wiesz, że możesz mówić po imieniu- odpowiedziała.
-Wiem, wiem, ale jakoś tak mi nie ładnie. No nic, to ja będę leciał dziś już mnie chyba nie będzie napisałem na tabliczkach, żeby nakarmić konie, jakby coś to zadzwonię do pani. Do widzenia!
-Panią to będę za 20 lat- roześmiała się.
Zniknęła za drzwiami, a Michael wyszedł. Do stadniny nie miał daleko, już nie musiał się spieszyć. Dopiero teraz spostrzegł, że prószy coraz gęstszy śnieg. Chłopak powoli doszedł do domu i po wejściu ujrzał babcię przygotowującą obiad. Była to kobieta średniego wzrostu o długich kręconych posiwiałych włosach. Które najczęściej układała w zgrabny kok. Powiesił kurtkę, zdjął buty, siadł przy stole i zaczął jeść kurczaka z ziemniakami, którego przed chwilą podała mu babcia. Po chwili dołączyła do niego.
-Jak minął dzień ?- spytała.
-W sumie nic ciekawego, piątek jak piątek, a właśnie dzisiaj jadę na imprezę do Lexi.
-Tylko mi się tam nie upij- roześmiała się.
-Oj spokojna twoja rozczochrana babciu- śmiał się.
Po zjedzeniu obiadu poszedł na górę, gdzie na poddaszu było jego królestwo. Miał je całe dla siebie. Otworzył szafę i szukał czegoś na wyjście. Wybrał niebieskie spodnie, białą koszulkę z nadrukiem i czarną marynarkę. Wziął prysznic, ubrał się, spakował torbę, pożegnał się z babcią i wyszedł na przystanek, który był na przeciwko domu. Autobus podjechał punktualnie, Michael wsiadł i odjechał...